piątek, 29 czerwca 2007

Boży aktor z powołania




Karol Wojtyła od dziecka chciał zostać aktorem. Czyż jednak nim nie był? Wszak aktor, nie ten tandetny, ale prawdziwy - z duszą i powołaniem, to człowiek, który potrafi innym przekazać swoje serce. Nie udaje, lecz emanuje siłą swego wnętrza. Porywa tłumy - daje ludziom łzy wzruszenia i promień nadziei. Ojciec Święty był takim właśnie Bożym aktorem. Z woli Stwórcy i dla Stwórcy. Występował najpierw w szkolnych przedstawieniach, a później w Teatrze Rapsodycznym założonym przez Mieczysława Kotlarczyka. Nie tylko grał rolę, ale wręcz stawał się odgrywaną postacią. W jego ustach słowa nabierały nowego znaczenia i trafiały w najgłębsze zakątki duszy. „W tym mieście, w Wadowicach, wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął, i kapłaństwo się zaczęło" - mówił Ojciec Święty w czerwcu 1999 r. podczas wizyty w swoim rodzinnym mieście. Bo tak jak jego życie tu się narodziło, tak też tu narodziła się miłość do Boga i... celnego słowa. Mały Lolek nie dość że na każdej akademii deklamował wiersze, to jeszcze zaczął pisać własne. Poza tym interesowała go scena. Pierwsze przedstawienie, w jakim zagrał, mocno zapisało się w jego pamięci. 64 lata później, również w czasie owej pielgrzymki do Wadowic, wspominał; „Kiedy byliśmy w piątej gimnazjalnej, graliśmy „Antygonę" Sofoklesa. Antygona - Halina, Ismena - Kazia, mój Boże. A ja grałem Hajmona. O, ukochana siostro ma Ismeno, czy ty widzisz, że z klęsk Edypowych żadnej na świecie los nam nie oszczędza? Pamiętam do dziś..." Później były „Śluby panieńskie" Fredry, w których Karol zagrał tak przekonująco, że można było przypuszczać, iż w swojej partnerce, Halinie Królikiewiczównie, naprawdę jest zakochany. Ale on umiłował sztukę, poprzez którą trafiał do Boga. I tak już miało pozostać. Po szkolnych przedstawieniach przyszedł czas na wieczory poetyckie w trakcie studiów polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim, a wreszcie teatr „poważny". W 1941 r. do Krakowa przyjechał Mieczysław Kotlarczyk - przyjaciel Karola Wojtyły, podobnie jak on zafascynowany teatrem. Wraz z żoną zamieszkał u Karola w suterenie domu przy ul. Tynieckiej 10, a zaraz potem przedstawił swój projekt - Teatr Żywego Słowa. Próby, jak i same przedstamenia. odbywały się w ścisłej konspiracji. Teksty nie przez przypadek czerpano z dorobku największych polskich wieszczów: Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego - któż inny mógł w czasie okupacji podnieść na duchu zniewolony naród. Pierwsza premiera odbyła się l listopada 1941 r., a przedstawione zostały rapsody „Króla-Ducha" Juliusza Słowackiego [wtedy zaczęto używać nazwy Teatr Rapsodyczny). Karol Wojtyła, który wcielił się w postać króla Bolesława Śmiałego, tak pisał po latach: „Muszę przyznać, że całe to szczególne doświadczenie teatralne zapisało się bardzo głęboko w mojej pamięci, chociaż od pewnego momentu zdawałem sobie sprawę, że teatr meże był moim powołaniem." Prawdziwe powołanie zwyciężyło w październiku 1942 r., kiedy to Karol Wojtyła wstąpił do konspiracyjnego seminarium duchownego. By nie psuć planów swojemu przyjacielowi, wystąpił jeszcze w kilku powtórkowych przedstawieniach Teatru Rapsodycznego, ale poprosił Mieczysława Kotlarczyka, by ten nie obsadzał go już w żadnych nowych rolach. Scena straciła wielkiego aktora, świat zyskał wielkiego papieża. Teatr był warsztatem, który przygotował Karola Wojtyłę do roli, jaką wyznaczył mu Bóg. Pozbawił tremy występowania przed widzami, wykształcił zdolność pięknego przemawiania, wyćwiczył żywy, pełen emocji język. A jednocześnie, co znamienne, w żaden sposób nie zepsuł - nie zmanierował tego wielkiego człowieka. Karol Wojtyła był osobą niezwykle skromną, i nawet stając już jako papież przed pięciomilionowym tłumem wiernych w Manilii, nie czuł dumy i nie sobie przypisywał tę zasługę, a Bogu, dla którego ów rozmodlony tłum przyszedł. Odgrywane w młodości role i umiejętność wcielania się w różne postaci ułatwiły naszemu papieżowi jeszcze jedno zadanie, nieodłącznie towarzyszące jego pontyfikatowi - pielgrzymowanie. Czy to w afrykańskiej wiosce, czy na spotkaniu z Indianami, czy w meksykańskim kapeluszu, czy wreszcie z wieńcem kwiatów podarowanym przez Papuasów - nie było sytuacji, w której Jan Paweł II nie potrafiłby się odnaleźć. Ten Boży aktor na scenie zbawienia i świętości.

Brak komentarzy: